Sponsorzy grupy KnockOut

Patronat medialny


 

Kamil Wolnicki: Ile razy słyszał pan już pytanie o sens ponownego wchodzenia do ringu?
Albert Sosnowski: Chcę zakończyć karierę zwycięstwem. Polski rynek jest mały, ale powstaje nowa grupa Marcina Piwka, który się do mnie zgłosił i spytał, czy nie pomógłbym mu. Znamy się od lat, zgodziłem się. Rywal wydaje się być w moim zasięgu, a chciałbym się pożegnać z kibicami.

To naprawdę będzie ostatnia walka?
Zobaczymy jak to będzie wyglądało w ringu, przekonam się, czy stać mnie, aby jeszcze się męczyć. A jeśli tak i pojawi się dobra oferta walki podczas fajnej gali, mógłbym się skusić. Sądzę jednak, że raczej mój ostatni raz odbędzie się w piątek.

Większość pięściarzy tak mówi, a później i tak wracają.
Wracają, bo brakuje adrenaliny albo mają problemy finansowe. Trudno skończyć z czymś, co się robi całe życie. Czasem kończy się smutno, jak w przypadku Roya Jonesa Juniora. Był czas, gdy nikt nie mógł z nim wygrać, a dzisiaj... wiadomo, rozmienił się na drobne. Szuka pieniędzy, co nie wychodzi mu na dobre. Jeśli jednak nie zainwestujesz dobrze tego, co zarobisz, a wiesz, że masz możliwość zarobku w ringu, wracasz. Wiadomo, że za walkę dostanie się więcej niż za zwykłą pracę. Wtedy ludzie podejmują decyzję o powrocie.

Kończy pan karierę z pełnym kontem?
Nie do końca. Trochę nieumiejętnie dysponowałem tym, co zarobiłem. Było tego sporo, ale zabrakło mi smykałki do biznesowych decyzji. Jednak nie głoduję i nie będę, radzę sobie.

Wycisnął pan ze swojej kariery wszystko, co się dało?
Nie, stać mnie było na więcej. Brakowało mi przede wszystkim odpowiedniej opieki trenerskiej. Gdybym miał takie warunki, jak choćby dzisiaj tworzy się pięściarzom grupy Sferis KnockOut Promotions, czyli odpowiedni sztab i pieniądze na dobrych sparingpartnerów, wszystko mogłyby się potoczyć jeszcze lepiej. Tymczasem byłem samoukiem. Wygrywałem chęcią do walki i determinacją, ale wiem, że mogłem osiągnąć więcej. Z drugiej strony, jestem zadowolony. Gdy zaczynałem, nie sądziłem, że dojdę tak wysoko. Nie mam za sobą kariery amatorskiej, a od początku występowałem bardzo często. Do tego głównie za granicą. Jeździłem po całym świecie, czasem bez trenera. O kimś od przygotowania fizycznego czy sztabie lekarskim nawet nie wspominam. A jednak sporo osiągnąłem.

Proszę się nie gniewać, ale w pana boksie zawsze było więcej serca niż umiejętności.
A o co miałbym się gniewać? Przecież to prawda, więc taka opinia mnie nie krzywdzi. Nie byłem wirtuozem czy kimś, kto za dużo myśli i ustawia walki taktycznie. Nie było umiejętności, bo nie miał kto mnie uczyć. Wchodziłem do ringu, żeby rzucać się na rywali i ich łamać. Dzięki temu wygrywałem. Byłem zdeterminowany i nie dopuszczałem myśli o porażce. Jeśli jednak serce nie idzie w parze z umiejętnościami, nie da się wygrywać na pewnym poziomie.

Pełna treść artykułu w "Przeglądzie Sportowym" >>