Sponsorzy grupy KnockOut

Patronat medialny


 

 

W sobotę w Los Angeles walka roku w wadze ciężkiej. Deontay Wilder broni tytułu WBC przed Tysonem Furym. Deontay Wilder znokautował w marcu zaliczanego do czołowej piątki wagi ciężkiej Luisa Ortiza (nr 3 wg ESPN i „The Ring”) – tak jak wszystkich poprzednich rywali na zawodowych ringach (Bermane’a Stiverne’a na raty – w dwóch walkach), ale to wciąż za mało, by uznano go za wybitnego czempiona. Nieważne, że pas mistrza świata WBC zakłada od stycznia 2015 roku i że wygrał już osiem potyczek o tytuł. 

- Wilder? To ten wynalazca wiatraka? – piszą w internecie pasjonaci boksu, śmiejąc się z paru momentów, w których „Brązowy Bombowiec” z Alabamy starał się wykorzystać szansę nokautu mało finezyjnie, bo krążeniem ramion.

33-letni Deontay wciąż jest drugi. Za króla kategorii ciężkiej, choć jeszcze nie niekwestionowanego, uchodzi młodszy o cztery lata Anthony Joshua. Nie tylko z uwagi na posiadanie pasów trzech federacji (IBF, WBA, WBO), ale i większą liczbę prawdziwie wymagających rywali zostawionych w pokonanym polu (Dillian Whyte, Dominic Breazeale, Władymir Kliczko, Joseph Parker, Aleksander Powietkin).

W sobotę Wilder będzie miał kolejną wspaniałą okazję, aby podważyć opinię o supremacji Brytyjczyka. W Los Angeles zmierzy się z Tysonem Furym, sensacyjnym pogromcą młodszego Kliczki sprzed trzech lat. 

Jeśli wygra Deontay, na pierwszych miejscach rankingów wagi ciężkiej zapewne wciąż będzie Joshua. Bo przecież dla Fury’ego to pierwsza poważna walka od listopada 2015 roku. Umiał otrząsnąć się i zrezygnować z hulanek, pokonał depresję, schudł 40 albo i 50 kilogramów. Był na dnie, ale wydostał się z niego i dziś chodzi cały w skowronkach.

Pełna treść artykułu w "Przeglądzie Sportowym" >>