Shannon Briggs dopiął w końcu swego i dostał upragnioną szansę. Wczoraj władze Wolrd Boxing Association wyznaczyły 44-letniego Amerykanina do walki o tytuł mistrza świata wagi ciężkiej z Lucasem Brownem. Niby nic dziwnego, bo w najnowszym rankingu WBA "The Cannon" plasuje się na wysokiej piątej pozycji. Problem jednak w tym, że od czasu sromotnego lania z rąk Witalija Kliczki w 2010 roku Briggs nie stoczył ani jednej (!) walki z choćby średnim rywalem.

Amerykanin, mający już w swoim dorobku pas WBO, swoją karierę wznowił po czteroletniej przerwie w kwietniu 2014 roku i na przestrzeni dwóch lat zaliczył dziewięć wygranych (osiem przed czasem) nad rywalami z trzeciej ligi, w międzyczasie uganiając się poza ringiem z okrzykiem "Let's Go Champ" za Władimirem Kliczką, a potem Davidem Hayem. Osiłek z Brooklynu przy okazji dobrze opanował posługiwanie się mediami społecznościowymi, a nawet wypuścił na rynek grę na telefony komórkowe z sobą w roli głównej.

Niektórzy śmiali się z Briggsa, inni z niesmakiem kręcili nosem, twierdząc, że robi z siebie pośmiewisko, jednak podobno cel uświęca środki i jeśli "The Cannon" pokona Lucasa Browne'a, co nie jest wcale niemożliwe, to on się będzie śmiał jako ostatni. I to już będzie sukces czysto sportowy!

Za zainteresowaniem przeczytałem ostatnio serię komentarzy pod artykułami na ringpolska.pl i wpisów z polskiego Twittera bokserskiego na temat wyższości "cyrku" nad sportem i odwrotnie. Przykład Briggsa, przy całym szacunku dla jego osiągnięć sprzed lat, pokazuje dobitnie, że "cyrk" przekonuje nawet decydentów w bokserskich federacjach, więc jeśli na polu sportowym zaczyna być trudno, warto czasem trochę się powygłupiać i pogadać od rzeczy. Tak też można dojść do mistrzostwa, a w każdym razie do większej kasy.