Sponsorzy grupy KnockOut

Patronat medialny


 


Gołota SaletaJutro w Gdańsku będzie się druga gala z cyklu Polsat Boxing Night. Potem zapewne możemy liczyć na kolejne. Zmieni się formuła?
Mateusz Borek:
Trwa dyskusja, czy powinniśmy zachować konwencję walk pomiędzy polskimi pięściarzami, czy do rywalizacji dołączyć obcokrajowców. W Polsacie formuła polsko-polska nam się podoba. Naszą misją powinno być zbudowanie prestiżu na wzór Wielkiej Brytanii, na przykład poprzez wprowadzenie tytułów mistrza Polski w określonych kategoriach wagowych. Ile możemy mieć w roku walk o mistrzostwo świata z udziałem Polaka albo chociaż walk eliminacyjnych? Pięć? Maksimum. Trzy walki? Pewnie, daj Boże. Gdyby taka impreza regularnie zestawiała najlepszych w danej kategorii, to skupiałaby uwagę kibiców, a pas mistrza Polski byłby ciekawym pomysłem. Życzyłbym sobie, aby do uczestnictwa w takim projekcie udało się przekonać również takich pięściarzy jak Albert Sosnowski, Mariusz Wach, Przemysław Majewski, Grzegorz Proksa, czy Andrzej Fonfara.

Promotorów nie odstraszałoby ryzyko porażek ich zawodników?
Mateusz Borek:
Należy się zastanowić, czy budując kariery polskich pięściarzy powinno się za wszelką cenę prowadzić ich bezpiecznie i windować w rankingach, czy nawet kosztem utraty kilku lokat w rankingu organizować ciekawe walki. Można zmienić mentalność chłopaków. Nie powinni myśleć, że jedna czy dwie porażki to koniec kariery. Dziwię się, że w Polsce aż tak dużą wagę przywiązuje się do rankingów. Może promotorom bokserów będących w „15" danej federacji łatwiej jest przekonywać telewizje lub miasta, żeby zapłaciły pieniądze na współorganizację gali? Innego wytłumaczenia nie widzę.

Paweł Głażewski kontra Dariusz Sęk. To hit kolejnej gali?
Mateusz Borek:
Chciałbym. Bardzo możliwe, że ich walki w Gdańsku będą swoistymi eliminatorami do pojedynku na następnej gali Polsatu. Jeśli Andrzej Gmitruk zakończy projekt „Gołota – Saleta", to prawdopodobnie stanie w narożniku Sęka. Głażewskiego od niedawna trenuje Piotr Wilczewski, jako pięściarz podopieczny Gmitruka. To byłby ciekawy pojedynek trenerów – doświadczonego i młodego, którego zresztą ten starszy komplementuje.

Po walce z Przemysławem Saletą, nawet w przypadku efektownej wygranej, Andrzej Gołota powinien definitywnie zakończyć karierę?
Mateusz Borek:
Chcę, aby Gołota pozostał ikoną polskiego sportu i nie wyobrażam sobie, aby kontynuował karierę. Jego nie będzie przecież interesowało obijanie starszych ludzi, a jeśli wygra z Saletą i zdecyduje się walczyć dalej, to pewnie będzie myślał o rewanżu z Tomaszem Adamkiem lub walce o coś poważnego w tym sporcie. Szanując jego życie, karierę i jego samego, bo to uroczy człowiek, moim zdaniem nie skończyłoby się to dla niego dobrze. Dlatego trochę niepokoją mnie sądy poważnego trenera Andrzeja Gmitruka, który opowiada o pracy nóg 20-latka, błyskawicznym refleksie i wspaniałym lewym prostym. Jeśli jednak niektóre rzeczy uwypukla, to coraz więcej ludzi zaczyna w to wierzyć.

Gołota był pańskim gościem w studio Polsatu Sport przed walką Artura Szpilki. Rozkręcał się wraz z upływem czasu...
Mateusz Borek:
Powiedziałbym, że zaczął to studio tak, jak często swoje walki – lekko spięty. Z czasem przekonał się, że to nic groźnego. Opowiedział kilka fajnych historii, pośmiał się, skontrował, zareagował. Są ludzie w sporcie, od piłki przez żużel po boks, u których forma przekazu ma znaczenie drugorzędne. Najważniejsza jest treść i fakt, że wypowiada ją dany człowiek. Wśród takich osób na pewno jest Andrzej.

Dlaczego jednak przed kamerami mówi tak mało?
Mateusz Borek:
Może parę razy poczuł się zaszczuty? Gdy Amerykanie płacili mu wielką kasę za walki, to czy miał ochotę gadać czy nie, musiał stawać i się tłumaczyć. Czy to po remisie w walce z Byrdem, w której zasłużył na zwycięstwo, czy to po walce z Tysonem. Nie mógł przecież wygonić z szatni reportera HBO, tylko musiał odpowiadać na pytania. Być może nadal ma poczucie, że paru dziennikarzy zrobiło mu krzywdę takim czy innym osądem?

Gołotę po raz pierwszy zobaczył pan w latach 80., kiedy jako bokser przyjechał z Legią Warszawa do Dębicy na mecz z Igloopolem.
Mateusz Borek:
Walczył z naszym Marianem Klepką, znacznie starszym i bardziej doświadczonym. Pamiętam charakterystyczny obrazek – Marian siedzi przed walką w szatni, w białym podkoszulku, z założonymi rękawicami, trzyma papierosa i nerwowo pali (śmiech). Gołoty wszyscy autentycznie się bali. To był młody zwierzak, to była maszyna i w zasadzie wszystkie jego walki kończyły się bardzo szybko. To zawsze robi wrażenie – przyjeżdża nastoletni chłopak i obija starszego, do tego na jego ringu.

Podobnie jak setki tysięcy Polaków po walkach z Riddickiem Bowe'em w 1996 roku oszalał pan na punkcie Gołoty?
Mateusz Borek:
Tak, człowiek klęczał przed telewizorem i serce waliło nieprawdopodobnie. Mam taką teorię, że polscy ojcowie wstawali w nocy na walki Gołoty częściej niż do swoich płaczących dzieci (śmiech). Długo nie rozumiałem dlaczego po dwóch epickich, lecz wyniszczających walkach z Bowe'em, można było mu zafundować pojedynek z Lennoksem Lewisem. Później zaczęły do mnie trafiać inne argumenty. Nie wiem czy Andrzej by to potwierdził, ale z wiarygodnego źródła usłyszałem, że po pierwsze za tę walkę zapłacono mu gigantyczne pieniądze. Po drugie wyszedł wtedy do ringu w szlafroku z logo Calvina Kleina – do sprawdzenia w youtube – za co podobno otrzymał milion dolarów, a gdyby pokonał Lewisa, miałby podpisać kilkuletni kontrakt wart kilkadziesiąt milionów dolarów. Byłby ambasadorem marki Calvin Klein w Europie Środkowo-Wschodniej...

Ale nie wygrał...
Mateusz Borek:
Po szesnastu latach od tej walki mało kto mi uwierzy, ale już kilkadziesiąt minut przed pierwszym gongiem naprawdę czułem, że nie będzie dobrze. Pamiętam przebitkę na szatnie – w jednej widziałem chodzącego od ściany do ściany Andrzeja, a w drugiej Lewisa, leżącego na kozetce z przymkniętymi oczami, z założonymi ciemnymi okularami, ze słuchawkami na uszach, słuchającego swoich jamajskich rytmów. Różny poziom emocji.

W drugiej walce z Bowe'em brakowało ledwie trzech sekund do końca dziewiątej, przedostatniej rundy...
Mateusz Borek:
To była walka na wyniszczenie, a Andrzej walczył tak, jakby chciał zabić. Ten obity Bowe, w zasadzie cień człowieka, wciąż wstawał, jakimś tchnieniem odbijał się od lin i jeszcze nacierał. Gołota chyba nie mógł znieść tego, że Bowe jeszcze wstaje i dlatego uderzał go poniżej pasa. Ja nie miałem wrażenia, że Gołota chce tę walkę wygrać, ale ją zakończyć.

Przed walką z Adamkiem w 2009 roku gościł pan w domu Andrzeja i Marioli Gołotów w Northbrook pod Chicago. Jakaś anegdota?
Mateusz Borek:
Byliśmy z Andrzejem umówieni, że o jedenastej pojawimy się z kamerą na jego treningu, nota bene w ośrodku dla weteranów wojennych pod Chicago. Zlokalizowaliśmy z kolegą ten gym. Jedenasta – zamknięte, dwunasta – podjeżdża jakieś auto. Sam Colonna, jego trener mówi: „Bad day, Andrzej dzisiaj nie w humorze". Gołota zjawił się o trzynastej. Zrugał naszego operatora, kazał wyłączyć kamerę i oznajmił, że nikogo nie wpuści na trening. Pożegnaliśmy się, a za piętnaście minut dzwoni Colonna i mówi: „Nie no, Andrzej mówi, żebyście przyjechali". Dwa dni później w południe mieliśmy samolot do New Jersey, a z Andrzejem pożegnaliśmy się po wywiadzie o wpół do drugiej w nocy. Podziękowaliśmy serdecznie za kilka dni współpracy i poszliśmy spać. Szósta rano – telefon. Andrzej. „W sumie to jeszcze wam nie pokazałem downtown. Jak chcecie, to zaraz po was wpadnę i jedziemy na jajecznicę".

O porażkach Gołoty w mistrzowskich walkach w 2004 roku mogły zadecydować względy promotorskie?
Mateusz Borek:
Andrzej przed walkami z Chrisem Byrdem i Johnem Ruizem popełnił polityczne błędy. Zadeklarował, że jeśli zdobędzie pas, to zakończy karierę. Jaki biznes miałby Don King, promujący Gołotę oraz jego rywali, gdyby po zwycięstwie Andrzej zwakował tytuł? Wówczas o ten pas walczyłoby dwóch pierwszych zawodników z rankingu, którzy oczywiście nie musieli być zawodnikami Kinga. Z drugiej strony King miał do Gołoty słabość. Pamiętam kolację po przegranej z Rayem Austinem w Chengdu, podczas której krzyczał: „Ty jesteś Andrzej Gołota! Dostaniesz jeszcze ode mnie tyle szans, ile tylko zechcesz!". Jednak była to słabość również podparta względami biznesowymi. Andrzej był bokserem, dzięki któremu zawsze można było sprzedać dziesięć czy piętnaście tysięcy biletów.

Adamek stanie jeszcze do walki o mistrzostwo świata wagi ciężkiej?
Mateusz Borek:
Jeśli pięściarz w wieku 36 lat ma jeszcze jakieś ambicje sportowe, a Tomek twierdzi, że ma, to w starym ciele trzeba stworzyć nowy projekt. A można tego dokonać tylko w innym zespole. Jeśli Adamek ma być lepszy, musi zmienić trenera. Co niemniej istotne, w boksie zawodowym nie da się osiągnąć sukcesu, jeżeli trening jest tylko częścią dnia boksera. Jeżeli siedzisz w domu w New Jersey, mieszka u ciebie trener, wyjeżdżacie razem na zajęcia, potem wracasz do domu, spędzasz czas z rodziną, ewentualnie potem ustalasz drugi trening... Nie. Kiedy Tomek był najlepszy w wadze ciężkiej? W walce z Arreolą, bo przedtem był na normalnym obozie przygotowawczym, na którym myślał tylko o boksie. Nie da się na tym najwyższym poziomie trenować podczas normalnego życia w domu. Albo podporządkowujesz wszystko walce, albo robisz po swojemu i nic z tego nie wychodzi.

Nie licząc transmisji gal, sympatycy boksu mogą liczyć na jakąś niespodziankę od Polsatu?
Mateusz Borek:
Jestem na etapie merytorycznej dyskusji z moim szefem Marianem Kmitą. W Polsce tego nie ma, a chyba przyszedł czas, abyśmy sformatowali w Polsacie Sport magazyn bokserski w stylu „Cafe Futbol". Podejmujący sprawy pozytywne, ale i ważne, kontrowersyjne, problemowe. Byłoby miejsce, aby rozmawiać, aby piętnować, aby chwalić, aby się kłócić. Mamy ciekawy kontent, więc nie wykluczam, że na kolejny sezon przygotujemy cotygodniowy program traktujący o sprawach boksu, głównie zawodowego. Uważam, że mielibyśmy swoją widownię, bo jest potrzeba i chęć dyskusji środowiskowej o rzeczach, które nurtują ludzi zajmujących się i interesujących się boksem. {jcomments on}