Sponsorzy grupy KnockOut

Patronat medialny


 

Andrzej GołotaSport uzależnia. Uzależniają sukcesy. Pewnie dlatego mistrzom tak trudno przejść na emeryturę. A jeszcze trudniej z niej nie wracać. Dlatego Andrzej Gołota znów szykuje się do walki, a Janne Ahonen mierzy nowe kombinezony. Dlaczego wracają? Niektórym brakuje rywalizacji i adrenaliny. Niektórym pieniędzy. Innym blasku fleszy, wywiadów, oklasków. Tęsknią za chwilami spędzonymi na podium. Dlatego ryzykują, kładą na szali wszystko. I wracają.

Andrzej Gołota na początku stycznia skończył 45 lat. Sporo. Jakkolwiek by liczyć, jego dwie walki z Riddickiem Bowe'em odbyły się 16 lat temu! Szmat czasu. O sportowej emeryturze pięściarz nie chce jednak słyszeć, boksu nie wybił mu z głowy nawet Tomasz Adamek. Od miesięcy Gołota trenuje dzień w dzień. W niedzielę nie były to zajęcia bokserskie, ale jazda rowerem. – Biorę rower i nawalam dwie, nawet trzy godziny. Sporo wychodzi tych mil, nie ma żadnego zmiłuj. Kurczę, kondycja powinna być, bo przez trzy godziny można przejechać szmat drogi – mówił niedawno.

Zdecydowanie gorzej było w ringu, czego Andrzej Gołota nie zamierza ukrywać. – Bardzo ciężko wrócić do reżimu treningowego, prawdziwa tragedia. Było trudniej, niż myślałem. O wiele ciężej niż kilka lat temu. Kiedyś tak się nie męczyłem – przyznał.

Od miesiąca trenuje w Warszawie pod okiem Andrzeja Gmitruka, z którym znają się od czasów, kiedy Gołota był amatorem. W Warszawie się wychowywał, tu uczył się boksu. 23 lutego w trójmiejskiej Ergo Arenie chce się bić z Przemysławem Saletą. Dla tej walki zrezygnował z trzeciego starcia z Bowe'em, a tym razem mieli zaprezentować swoje umiejętności w MMA i wrestlingu.

Dla Gołoty pojedynek z Przemysławem Saletą ma być testem. Jeżeli wypadnie dobrze, przejścia na emeryturę nie będzie. – Ważne, że mam naprawioną lewą rękę, wreszcie, pierwszy raz od wypadku samochodowego w 1999 roku, nie boli – twierdzi. A o jego lewym prostym sprzed kontuzji często mówi Sam Colonna, z którym Gołota przez lata trenował w Chicago. – Kiedy szedłem do gymu, już na ulicy wiedziałem, że Andrew przyjechał wcześniej, bo jego ciosy zadawane lewym prostym, słychać było na zewnątrz – twierdzi Colonna.

Tej broni brakowało polskiemu pięściarzowi w jego słynnych ringowych pojedynkach. – Na przykład w walce z Mikiem Tysonem nie mogłem bić lewym prostym tak, jak bym chciał. I potem przez tyle lat. Jednorękim bokserem byłem, a teraz mogę boksować. No, przynajmniej wydaje mi się, że jest lepiej – twierdzi Andrzej Gołota.

Przemysław Saleta 45-latkiem zostanie w marcu. Był mistrzem świata w kick-boxingu, był sparingpartnerem Witalija i Władymira Kliczków, był mistrzem Europy w kategorii ciężkiej. Wszystko czas przeszły, było, minęło. Po raz ostatni Saleta boksował w 2006 roku, choć potem sprawdzał formę w innych sztukach walki. Nie zwracał uwagi na to, że w roku 2007 roku przeszedł operację – oddał nerkę swojej córce, a na skutek powikłań jego stan był ciężki. – Brak jednej nerki w niczym mi nie przeszkadza. Mogę i trenować, i walczyć – zapewnia.

Z Andrzejem Gołotą miał się zmierzyć już wcześniej, raz Przemysław Saleta, znany wtedy w USA jako Chemek, przyleciał nawet do Chicago. Walka została jednak odwołana, bo Gołota złapał kontuzję. Saleta wszedł wówczas do ringu z byłym mistrzem świata Oliverem McCallem i przegrał przed czasem.

Andrew i Chemek wrócili do tematu jako starsi panowie. Na co mogą liczyć kibice, czego oczekiwać po 45-latkach? – Moja walka z Andrzejem to bardziej wydarzenie socjologiczne niż sportowe, może w ten sposób to określę. Ani wygrana, ani przegrana nic nie zmiemi, nic nie da. To idealne rozwiązanie dla nas obu - twierdzi Saleta.

Dla wszystkich pięściarzy, którzy po czterdziestych urodzinach wciąż śnią o potędze, a więc także dla Gołoty i Salety, inspiracją jest George Foreman. Nie zwracają oni jednak uwagi na to, że Big George to postać wyjątkowa w boksie. W 1977 roku walczył w Portoryko z Jimmym Youngiem. Przegrał. To było przełomowe wydarzenie. W szatni czuł się bardzo źle, mówił, że był bliski śmierci. Prosił Boga o pomoc. Usłyszał, że Bóg nakazał mu zmienić swoje życie. Foreman posłuchał – został pastorem w Houston, otworzył ośrodek dla młodzieży, który nazwał swoim imieniem. Oficjalnie kariery nie zakończył, ale nie walczył przez dekadę! Po latach wyznał, że Young przepędził z niego diabła.

Do boksu wrócił w 1987 roku. Był gruby, bez formy. Nie przeszkodziło mu to przed czasem pokonać Steve'a Zouskiego. Znowu walczył bardzo często, nawet co miesiąc. W listopadzie 1994 roku Foreman był już starszym panem jak na sportowca – miał prawie 46 lat. Jego rywalem został wtedy Michael Moorer. Stawka – pasy IBF i WBA. Foremana skazywano na porażkę. I długo przegrywał. Przez dziewięć rund nie potrafił dopaść Moorera, młodszego aż o 19 lat. W 10. wreszcie trafił go kilka razy. Po mocnym prawym Moorer padł na deski. Foreman nie skakał z radości, tylko uklęknął w narożniku. – Głupi byłem, że mając tyle lat, nadal wchodziłem do ringu. Łatwo zostać bokserem, trudno przestać nim być – twierdzi Foreman. A te słowa mogą powtórzyć wszyscy sportowcy...