Sponsorzy grupy KnockOut

Patronat medialny


 

A nawet dwóch. Nie tylko Giennadij Gołowkin, mistrz wagi średniej, na takie miano zasługuje po zwycięskiej walce z Davidem Lemieux w Nowym Jorku. Roman Gonzalez, czempion kategorii muszej, również.

33-letni Gołowkin (34–0, 31 KO) swój pierwszy pojedynek na amerykańskiej ziemi stoczył we wrześniu 2012 roku (z Grzegorzem Proksą) i po trzech latach już mówi o nim cały świat. Kazach mieszkający dziś w Los Angeles jest gwiazdą na którą od dawna czekano. Bokserem mającym żelazne pięści, wielkie umiejętności i osobisty czar, który sprawia, że zastępy jego wielbicieli rosną szybciej niż można było oczekiwać.

Nic dziwnego, że jego walka w MSG z Davidem Lemieux (33–3, 31 KO) wywołała taki szum. Gdy spotyka się dwóch pięściarzy dysponującym nokautującym ciosem, z tak wysokim współczynnikiem walk wygranych przed czasem, to wiadomo, że będą grzmoty. I bilety sprzedają się wtedy jak świeże bułki.

W ósmym starciu było po wszystkim. Steve Villis, który wcześniej dwukrotnie bliski był przerwania walki powiedział STOP. Lemieux powie później, że zbyt wcześnie, że mógł walczyć dalej, ale to sędzia miał rację chroniąc byłego już mistrza BF przed ciężkm nokautem.

Teraz przyjdzie nam czekać na 21 listopada, na wielką walkę Miguela Angela Cotto z Saulem Alvarezem w Las Vegas. Zwycięzca prawdopodobnie zmierzy się z Gołowkinem, który za pojedynek w Nowym Jorku zgarnie najwyższe honorarium w karierze: 2 mln USD plus wpływy z pay per view. David Lemieux też nie może narzekać: 1,5 mln i procent z PPV na pewno osłodzi mu gorycz porażki.

Pełna treść artykułu Janusza Pindery na Polsatsport.pl >>