Sponsorzy grupy KnockOut

Patronat medialny


 

Miło jest być pozytywnie zaskakiwanym. Jeszcze milej, kiedy to zaskoczenie dopada nas w najmniej spodziewanym momencie i w najmniej spodziewanych okolicznościach. W ostatnich latach waga ciężka, nazywana dumnie "królewską dywizją" tej swojej "królewskości" zdawała się usilnie zaprzeczać. Przewidywalność końcowych werdyktów, bardzo bezpieczne prowadzenie zawodników, brak emocjonujących pojedynków, naiwne wyczekiwanie na sensację. Cała zabawa, ładunek emocjonalny związany z walkami tych "najcięższych gladiatorów" ograniczał się w ostatnio w zasadzie do kilku podstawowych kwestii: z kim zawalczą bracia Kliczko, jak szybko któryś z Ukraińców upora się ze swoim przeciwnikiem, czy dany rywal będzie w stanie urwać choć dwie rundy Witalijowi, tudzież o 5 lat młodszemu - Władymirowi.

Istna ekstaza nieprawdaż? Telenowela przy której "Moda na sukces" wydaje się być kwintesencją kina akcji. Wielu z nas nie może się już doczekać przecież kolejnego odcinka pt. "Co zrobi Kliczko by umiejętnie sprzedać publice kolejnego, przynajmniej o klasę gorszego rywala". Repertuar zagrywek jest dość spory. Mniej więcej równy ilości obiegowych bokserskich banałów. Wiadomo przecież, że jeden cios może rozstrzygnąć walkę. Może? No może. To nic, że prawdopodobieństwo, iż ktoś z innej bokserskiej ligi, będzie miał akurat "dzień konia" i powali takim perfekcyjnym uderzeniem któregoś z ukraińskich hegemonów wynosi pewnie jakieś 1:10000. Grunt, że może. Przy okazji dowiadujemy się także choćby tego, że 40-letni emeryt, astmatyk może być groźny do samego końca i że jak Jean Marc Mormeck obdaruje kogoś chłodnym spojrzeniem, to o zgrozo, lepiej przez trzy dni nie wychodzić z domu.

Oczywiście trudno mieć o to specjalne pretensje do naszych dzielnych dominatorów. Po pierwsze, o to, że są po prostu za dobrzy. Po drugie, w dobie globalnego kryzysu żyć jakoś trzeba i do garnka coś włożyć należałoby. Istotne jest to, że główna uwaga, zainteresowanie związane z wagą ciężką, koncentruje się właśnie na pierwszym planie - zdominowanym od dłuższego czasu przez dwóch aktorów. O istnieniu planu drugiego dobrze wiemy, poczynania występujących tam bohaterów często z większą bądź  mniejsza wnikliwością śledzimy, ale głównie po to by znaleźć kogoś, kto będzie w stanie w tej hierarchii awansować i choćby w pewnym stopniu dorównać sportowo klasie braci Kliczko. Chyba już dawno zapomnieliśmy i trudno się temu dziwić, że role drugoplanowe też mogą być interesujące i że dwóch solidnych, ambitnych rzemieślników również może stworzyć godne zapamiętania sceny. Kiedyś choćby w latach 90. - kiedy to oprócz tych największych, koncentrujących największą uwagę postaci (jak Bowe, Holyfield, Lewis, Tyson) istniało również interesujące i barwne tło - było to całkiem oczywiste. Dziś, gdy konkurencja jest o wiele słabsza i o możliwość zagrania epizodu w superprodukcji wysilać specjalnie się nie trzeba, sytuacja wygląda zgoła odmiennie. Tym bardziej należy się cieszyć, iż wczoraj podczas gali w Helsinkach, to właśnie aktorzy drugoplanowi przygotowali dla nas tak ciekawą ucztę.

Starcie Derecka Chisory z Robertem Heleniusem nie było pojedynkiem wirtuozów, nadzwyczajnym pokazem techniki czy nieszablonowych akcji. Nie przejdzie też do historii jako jedna z najbardziej godnych zapamiętania walk. Konfrontacja obu panów dostarczyła za to solidnej dawki dramaturgii, towaru jakże deficytowego jeśli chodzi o współczesną heavyweight.

Nie ukrywam, że zarówno Fin jak i jego wczorajszy rywal nie należą do moich ulubieńców. Wady Heleniusa nie po raz pierwszy zostały wczoraj obnażone, ale chyba nigdy wcześniej nie stało się to tak wyraźnie. Wystarczyło nadspodziewanie dobre przygotowanie fizyczne przeciwnika, ogromna determinacja, kilka dobrze przygotowanych, konsekwentnie wykonywanych na odpowiedniej dynamice akcji, by faworyt miejscowej publiczności poczuł się w ringu zagubiony. Heleniusa po tym słabym występie rzecz jasna skreślać się nie powinno – to jednak wciąż materiał do gruntownej obróbki. Wczoraj wyraźnie nie miał pomysłu jak poradzić sobie z szarżującym oponentem, kilka razy aż prosiło się o krótkie sierpowe, częstsze podbródki w półdystansie czy też ciut większą ruchliwość w ringu. Pchany lewy prosty, sporadyczny, czytelnie wyprowadzany prawy prosty, bardzo statyczna obrona to jak widać za mało, by pomimo przewagi w gabarytach, wygrywać pojedynki z rywalem przygotowanym odpowiednio mentalnie i fizycznie. Sam Chisora, na którym wielu – w tym autor tego tekstu - stawiało już powoli krzyżyk, udowodnił, że ma potencjał by w czołówce tej kategorii wagowej nieco zamieszać.

Szkoda tylko że to naprawdę ciekawe dla oko widowisko przyćmił mocno kontrowersyjny werdykt sędziowski. Można się wykłócać o rozmiary porażki zawodnika grupy Sauerland Event. Helenius na pewno nie zasłużył sobie wczoraj na przyznanie mu siedmiu zwycięskich rund i nie powinien być ogłoszony wygranym tej batalii. Pomimo tego zgrzytu, nie powinniśmy zapominać o sprawie najistotniejszej, czyli wspomnianym wcześniej swoistym zwycięstwie drugiego planu. Nie ma się rzecz jasna co oszukiwać, że była to akcja zaplanowana. Promotorzy Fina liczyli przecież na to, że Chisora, który we wcześniejszej walce z Tysonem Fury zaprezentował się fatalnie, będzie kolejnym łakomym kąskiem w dorobku ich podopiecznego. Z kolei opiekun urodzonego w Zimbabwe pięściarza, Frank Warren, wyraźnie wystawił swojego niesfornego zawodnika na wydawało się pewny odstrzał. Na szczęście nieprzewidywalny Chisora na złość wszystkim postanowił nie trzymać się scenariusza, zmuszając przy okazji swojego rywala do improwizacji. Była to absolutnie miła odmiana, swego rodzaju egzotyczne danie w tym przewidywalnym i skostniałym menu, pełnym schabowych, krokietów, naleśników i innych potraw rodem z baru mlecznego. I choć jutro na stole znów pewnie zagości schabowy, co gorsza z mizerią, to jednak dobrze było wczoraj po dłuższym czasie unaocznić sobie, iż w tej kategorii tkwi jednak jakiś potencjał i tak bardzo przecież potrzebny - ukryty ładunek emocjonalny.{jcomments on}