Sponsorzy grupy KnockOut

Patronat medialny


 


Szok, sensacja, a może normalna kolej rzeczy: Tyson Fury detronizuje Władimira Kliczkę i odbiera mu pasy mistrza wagi ciężkiej. To nie jest trzęsienie ziemi, tylko boks.

Kliczko nie mógł wygrać tej walki, bo został rozbrojony, lub rozbroił się sam. A może jedno i drugie. Potwierdzają to słowa samego Kliczki, już po ogłoszeniu werdyktu, gdy mówi, że ze względu na gabaryty Tysona i związany z tym większy zasięg Anglika nie mógł trafić go prawą ręką, do celu nie dochodził też jego lewy prosty i lewy sierpowy.

Tyle, że Ukrainiec nie potrafi racjonalnie wytłumaczyć dlaczego zadawał mało ciosów, dlaczego był tak zachowawczy i nie próbował zmienić taktyki, gdy było już jasne, że na punkty tego pojedynku nie wygra.

A przecież Fury nic nadzwyczajnego w tej walce nie pokazał. Owszem jest duży, ale Kliczko też do mikrusów nie należy. Jest szybki, dobrze się porusza, ale mobilność zawsze był atutem Władimira, więc o co chodzi. Kliczko nie powiedział jednego: Anglik okazał się twardszy psychicznie, wytrzymał walkę mentalnie i złamał w tej właśnie sferze Ukraińca.

Fury od początku był świadomie bezczelny, podkreślał swoją wyższość i obiecywał, że zaszokuje świat i zdetronizuje starego mistrza. Kiedy okazało się, że przed walką Kliczko zawiązał już w szatni bandaże na dłoniach bez udziału członka ekipy Tysona, ten wymógł, by Władimir zrobił to jeszcze raz. I postawił na swoim.

Jedno jest pewne, Władimir Kliczko nie jest już nieśmiertelny. Od kwietnia 2004 roku do soboty nie przegrał walki. O tym, że wcześniej poniósł trzy porażki przed czasem powoli zapominano. A Tyson Fury pokazał, że jest na niego inny sposób, że można go też pokonać na punkty, oszukać w ringu, wyboksować, sprawić, by poczuł się naprawdę stary, choć wciąż ma mięśnie trzydziestolatka.

Pełny tekst Janusza Pindery na Polsatsport.pl >>