Sponsorzy grupy KnockOut

Patronat medialny


 


Malować uczył go włoski mistrz pędzla Bruno Bruni, okrzyki na jego cześć wznosili kultowi Scorpionsi, regularnie jadał w towarzystwie Gerharda Schrödera. Jest z nim zresztą na „ty”. Ekstrawertyk, który nie przeżyłby dnia na samotnej wyspie. Najchętniej tańczyłby na pięciu weselach na raz. Ma podwójne obywatelstwo. "A co ty, synku, tu z Niemcami robisz?" - zapytał go w 95 roku Jan Paweł II. Wyczerpującą odpowiedź wyklarowały kolejne lata. Dariusz Michalczewski - mistrz, którego można dotknąć.

Hubert Kęska: Dariusz Michalczewski - uciekinier. To dobre skojarzenie?
Dariusz Michalczewski: W pewnym sensie. W swoim życiu zaliczyłem trzy ucieczki. Ze Stoczniowca do Czarnych Słupsk. Z Polski do Niemiec. A w obrębie tych ostatnich, z Leverkusen do Hamburga. Na zawodowstwo.

Mentalnie jednak nigdy nie opuściłeś Polski?
Nigdy. Przyjeżdżałem do kraju po każdej walce. Do kolegów, do Gdańska. Tęskniłem za nimi chyba bardziej niż oni za mną. Odbierali mnie z lotniska i impreza zaczynała się już w samochodzie.

Wyznajesz, że również te imprezy zachęcały Cię do codziennej, żmudnej pracy.
No, oczywiście. Strasznie byłem ich spragniony. Świetnie czułem się, gdy kumple widzieli we mnie mistrza. Byliśmy cały czas na łączach. Tak z nimi, jak i z rodziną. Telefon miałem rozpalony do granic możliwości. Wiedzieliśmy, że Niemcy to etap przejściowy. Że jadę tam po kasę.

Tuż przed wyjazdem za zachodnią granicę otrzymałeś od polskiego związku nowy sprzęt. M.in. dres w narodowych barwach.
Tak, przed turniejem w Karlsruhe. Docelowo strój na igrzyska w Seulu. Dla mnie ten dres to była wyjątkowa rzecz. Traktowaliśmy go w domu jak Biblię. Pamiętam, że gdy w Stoczniowcu chłopaki wracali z kadry - Krzysiek czy Darek Kosedowski - i trenowali w bluzie z orzełkiem na piersi, byliśmy wszyscy mega zmotywowani do pracy. Też chcieliśmy taką mieć. Nasze komplety na Seul wyprodukował Adidas. To było coś, bo wtedy w Polsce nikt jeszcze nie chodził w ubraniach tej firmy.

Wyemigrowałeś do Niemiec w przeddzień wspomnianych igrzysk w Korei. W świadomości Niemców Polacy byli wówczas zbieraczami truskawek i złodziejami samochodów. Masz udział w zmianie tego niekorzystnego obrazu?
Jakiś tam na pewno. Zdarzało się, że na mój widok niemieccy pięściarze krzyczeli jeden do drugiego: "Zobacz Polaczka. Parę lat temu z jedną torbą przyjechał, a teraz CL-ką śmiga i helikopterem na Sylt lata do najlepszej restauracji w kraju". Mercedesem pięćsetką CL jeździłem jako jeden z pierwszych. Wszyscy w Hamburgu wiedzieli, kto się nim porusza.

Czasem przeginałeś z romansami. Np. z córką Peter-Kohla. Mieszkaliście w sąsiedztwie, opłacał Ci rachunki, traktował jak syna. Wciąż miałeś koło siebie Dorotę i starszych potomków.
Nie wpłynęło to w żaden sposób na nasze relacje zawodowe. Rodzice Gabi (tak miała na imię jego córka) wreszcie dowiedzieli się o naszym związku i nie mieli z nim problemu. Podejrzewam nawet, że Ute - żona Kohla - nie miałaby nic przeciwko, żebym został jej zięciem. To była perwersyjna miłość. Zakochaliśmy się w sobie, spędziliśmy piękny czas, przyszła i pora na rozstanie. Takie życie. Ważne, że nikt nikogo nie skrzywdził.

Powiedziałeś wprost Kohlowi, że nie zna się na boksie?
Mówiłem, że jego żona zna się lepiej niż on. "Daj spokój Peter, Ute zna się na boksie lepiej niż ty". Ale się na mnie wkurzał! To było zawsze na jakiś imprezach. Pół żartem, pół serio. Kohl może i był teoretykiem, ale o technice bokserskiej i treningach nie miał zielonego pojęcia. Strasznie mnie irytowało, gdy podchodził do narożnika i dawał rady. "Tu zrób tak, tu inaczej". "Zabierzcie go stąd!" - gorączkowałem się. Byłem jedynym pięściarzem Uniwersum, który potrafił powiedzieć mu prawdę prosto w oczy.

Pełna rozmowa z Dariuszem Michalczewskim na Sporteuro.pl >>