Sponsorzy grupy KnockOut

Patronat medialny


 


Na karku czterdziestka, na koncie kilkanaście bojów o mistrzowski tytuł. Najbardziej zapracowany polski sędzia. To on wyliczył Marcina Najmana grzebiąc jego marzenia o mistrzostwie Polski. To w jego kierunku Andrzej Gołota skierował słowa, które "nie nadają się do publikacji". Z najbliższej możliwej odległości obserwował zawodowy debiut Krzysztofa Włodarczyka oraz boks dobrze rokującego Tomasza Garguli. Do niedawna wydawał komendy Robertowi Gortatowi, dziś ocenia jego pracę. Leszek Jankowiak - człowiek o bardzo kosztownym hobby.

Nadal pracuje Pan jako handlowiec?
Leszek Jankowiak: Tak, formalna nazwa mojego stanowiska to National Key Account Manager.

Sędziowie mają stawkę za walkę czy galę?
Polacy sędziujący w kraju - za galę. Bez względu na ilość walk, ich ciężar gatunkowy. Sędziowie przyjeżdżający do nas zza granicy natomiast, za konkretną walkę, do której zostali nominowani. Mówimy o starciach o tytuły liczących się federacji.

Byłby Pan w stanie utrzymać z boksu siebie i rodzinę? Myślę o nieco wyższym standardzie niż zupki chińskie i kajzerki.
Raczej nie. Rozpatrując w skali roku, miesięcznie nie wychodzi nawet minimalna krajowa. A jak wiadomo, apetyt rośnie w miarę jedzenie.

Zna Pan sędziego, który żyje wyłącznie z boksu?
Nie znam. Według mojej wiedzy nie ma na świecie sędziego, który utrzymuje się jedynie z boksu. Nawet ci z największymi nazwiskami pracują w innych dziedzinach. Często prowadzą własną działalność gospodarczą. To sprawia, że są elastyczni i dostępni.

Wyobraża Pan sobie wprowadzenie zawodowstwa? Miałoby to jakikolwiek sens?
Na pewno nie u nas w kraju. Nie ma takiej możliwości. Brak zawodowstwa bierze się przecież stąd, że sędziowie nie są w stanie zarobić na boksie takich pieniędzy, jakie inkasują pracując na etacie. Po prostu. A czy bym chciał? No jasne! (śmiech)

Na Ukrainie przekonał się Pan, że zawód sędziego to w istocie zajęcie hobbystów.
Kabaret. To była walka o jakiś podrzędny tytuł. Chyba GBU. Miałem problem, żeby rozliczyć się z promotorem, mieszkałem w fatalnych warunkach. Góra drzwi odłaziła, bo ktoś wcześniej próbował włamać się do pokoju. Pięściarze weszli do ringu. Pierwsza, druga, trzecia runda… Między szóstą a siódmą po raz kolejny udaję się do każdego z sędziów i zbieram punktację. Nagle orientuję się, że na jednym ze stanowisk nastąpiła zmiana. "Co co chodzi?"- pytam zdezorientowany. Nowy punktowy na to: „Tamten musiał biec na pociąg”. Widocznie spieszył się do domu. (śmiech)

Sporo jeździ Pan po świecie. Wyjazdy na federacyjne konferencje pokrywa Pan z własnej kieszeni?
Tak. Federacje finansują pobyty tylko i wyłącznie swoim notablom. Nie są to małe koszta, bo miejsca konwencji są zazwyczaj dość egzotyczne.

Słyszałem, że wyjazd na Hawaje kosztował Pana 15 tys. złotych.
Może bardziej w granicach dziesięciu. Śmieję się do tej pory, że tych Hawajów nie zapomnę do końca życia.

Dlaczego?
Nie zawsze miałem taką sytuację finansową jak teraz, więc te wyjazdy staraliśmy się organizować możliwie jak najoszczędniej. W pierwszej kolejności szukaliśmy najtańszych połączeń. Niestety są to z reguły destynacje nie mające tanich linii. Masz normalne kursy, z założenia dość drogie. No to co? Oszczędzaliśmy na hotelach. Konwencje odbywają się w tych najbardziej topowych. Pięciogwiazdkowych, gdzie doba potrafi kosztować 140 dolarów. A trzeba tam nocować przez okrągły tydzień, co powoduje niebagatelne wydatki. Na Hawajach padło na Hilton. Pełen luksus, widok na ocean. A my mieliśmy widok na wielopoziomowy parking, który znajdował się dosłownie metr od naszego hotelu. Do pokoju dostawał się zapach spalin. Zresztą i tak strasznie w nim śmierdziało. Znaleźliśmy najtańszy nocleg na bookingu. To była speluna, w życiu nie nocowałem w gorszych warunkach. 

Pełna treść artykułu na Prawyprosty.com >>