Sponsorzy grupy KnockOut

Patronat medialny


 


Mówi, że kiedy wstanie, będzie przenosił góry. Tyle mocy mu przybędzie. Na razie trzeba przenosić jego. Po wypadku były bokser Mariusz Cendrowski nie jest w stanie samodzielnie dostać się do swojego klubu Red Corner.

Salka treningowa i siłownia są w piwnicy Szkoły Podstawowej nr 90 we Wrocławiu, od parteru dzieli je kilkanaście schodów. Do zniesienia wózka inwalidzkiego niezbędne są dwie osoby, my mamy szczęście, jest nas trzech. – Chłopaki, tylko mnie nie upuśćcie. Bo wstanę i spuszczę wam manto – żartuje uczestnik igrzysk olimpijskich w Sydney, gdy z dużym trudem schodzimy stopień po stopniu. Nie upuszczamy.
Jego nie opuszcza wiara, że wróci mu czucie w nogach. A nogi ma dziś bardzo szczupłe – to pierwsza rzecz, która rzuca się w oczy. Mięśnie zanikły, nie używa ich od ośmiu miesięcy.

Porusza się na dwóch kołach z powodu kraksy na czterech. Niewiele pamięta z wypadku. Był listopad ubiegłego roku. Wracał do domu do Trzebnicy, do żony i syna. Zamiast przywitać męża i ojca, najbliżsi Cendrowskiego odebrali telefon ze szpitala. Między szóstą a siódmą rano. Auto zmiażdżone, rdzeń kręgowy uszkodzony na odcinku trzech centymetrów, paraliż od klatki piersiowej w dół. Pojazd do kasacji. Bokser wspomina, że przybrał kształt banana. Szanse na odzyskanie sprawności – dziesięć procent. To i tak dużo. Podczas operacji wszczepiono mu dziewięć śrub. – Tytanowych. Kiedy lekarze mi o tym powiedzieli, pomyślałem: „Kurde, wsadziliście mi mercedesa, czyli nie jestem spisany na straty” – wspomina z uśmiechem, po czym poważnieje. – Czuję je przy każdym ruchu. Tak będzie do końca życia. Trudno. W takim razie będę tytanowym wojownikiem – mówi.

Mniej więcej miesiąc wyrwał mu z kalendarza ból. Z powodu leków czuł się otępiały, otumaniony. Nazywa ten czas „matriksem”, przypominając nam o popularnym filmie. W amerykańskiej produkcji do prawdziwego życia wracało się za sprawą pigułki, Cendrowski odzyskał kontakt z rzeczywistością dzięki odstawieniu tabletek. Wolał cierpieć i mieć jasny umysł. – Tęskniłem za normalnością. Lekarze łapali się za głowę, ale pokazałem im, że można się przyzwyczaić, że da się, że ból to nie wszystko. Nie ma to jak wiesz, co się dzieje dookoła. Brałem leki tylko w ostateczności – opowiada.

Pełna treść artykułu w "Przeglądzie Sportowym" >>