Sponsorzy grupy KnockOut

Patronat medialny


 


Od trzech miesięcy jest jednym z najważniejszych polskich sportowców, ale próżno u niego szukać gwiazdorskich manier. Kiedy wysiadamy na dworcu kolejowym w Wałczu, już na nas czeka. Zaprasza do domu, obwozi po najważniejszych dla niego punktach miasta, przedstawia rodzinie. Mimo że nie przepada za udzielaniem wywiadów, poświęca nam ponad cztery godziny. - Trzeba się przyzwyczajać. To też element boksu - tłumaczy z uśmiechem Krzysztof Głowacki, mistrz świata federacji WBO wagi junior ciężkiej.

Pokory nauczyło go życie. Miał niespełna 18 lat, kiedy narodziny córki Julii przyspieszyły wejście w dorosły świat. Od tamtego momentu musiał pogodzić szkołę, pracę i boks. - Trzeba było utrzymać rodzinę, więc zacząłem pracować ze szwagrem w firmie transportowej. Rano szedłem na lekcje, potem rozwoziłem lodówki i telewizory, a w międzyczasie podjeżdżałem pod salkę na trening. Następnie wracałem za kierownicę i dalej jeździłem. Zazwyczaj kończyłem po 22 - wspomina Głowacki. W ten sposób żył przez kilka miesięcy. Razem z Karoliną, obecnie małżonką, mieszkali u jego rodziców, ale w domu bywał tylko w nocy. Wreszcie zrezygnował z tego, co wydawało się najmniej ważne, czyli boksu i przeniósł do się przedsiębiorstwa, w którym zatrudniony był jego wujek. Zamiast sprzętu RTV/AGD zaczął wozić piasek.

Zatrudnienie zmieniał kilkukrotnie i dzisiaj ma pełne prawo mówić, że - jak Irena Kwiatkowska w serialu "Czterdziestolatek" - żadnej pracy się nie boi. Woził paliwo na stacje benzynowe, pieczywo do sklepów i był ochroniarzem w dyskotekach. Wykonywanie ostatniego z wymienionych zajęć utrudniała pięściarska przeszłość.

- Większość wiedziała, że boksowałem, więc chciała się sprawdzić. "Bokser, chodź zobaczymy, jaki cwaniak jesteś" - mówili. Jak ludzie wypiją, stają się odważni - tłumaczy Głowacki. Nie szukał kłopotów, ale te i tak go znajdowały. Pytany, z iloma rywalami bił się poza ringiem, po chwili zastanowienia odpowiada, że liczba waha się między 200 a 300. - Ale sam nigdy nie prowokowałem bójek - zaznacza. Kiedy oprowadza nas po Wałczu, co kilkaset metrów wskazuje, gdzie musiał się bić.

- Kiedyś wieczorem szedłem przez rondo i prawie potrącił mnie samochód. Gdybym nie uskoczył na chodnik, na pewno by mnie przejechał. Popukałem się w czoło, bo kto tak zapierdziela po mieście? A auto po hamulcach i na wstecznym w moim kierunku. Kierowca wybiega na mnie z butelką, więc posłałem mu bombę. Nogi mu się rozłożyły i wybiegł drugi. Kolejna bomba i nokaut. Pozostałych dwóch pasażerów zabarykadowało się w samochodzie i nie chcieli wyjść - wspomina mistrz świata.

I kolejna historia. - Pewnego razu stoję pod sklepem z kuzynem i kumplem, gdy zbliża się do nas dwóch gości. Większy podchodzi do mnie i się napina, a mniejszy mówi: "Chciałeś się ze mną lać na dyskotece?" Tłumaczę mu, że chyba mnie z kimś pomylił i z nikim nie chcę się bić. Jeszcze. Ale był uparty, a większy na mnie ruszył. Pyk, szybki cios. Chłop błyskawicznie padł. I jeszcze się zsikał w majtki - opowiada pięściarz.

Pełna wersja tekstu w "Przeglądzie Sportowym" >>