Sponsorzy grupy KnockOut

Patronat medialny


 

To był niezwykły rok dla Krzysztofa Głowackiego, jedynego dziś polskiego mistrza świata zawodowego boksu. To co zrobił w walce z Marco Huckiem przeszło do historii tej dyscypliny.

I nawet jeśli już nigdy nie stoczy takiego pojedynku, to z pewnością nie zostanie zapomniany. Bo takie ringowe wojny zostają w pamięci na zawsze. Przecież to gotowy scenariusz na wzruszający film, klasyczny „amerykański sen”. Mało znany pięściarz, skazywany na porażkę sensacyjnie wygrywa z faworytem, wychodzi z głębokiego cienia nokautując w 11 rundzie wieloletniego czempiona wagi junior ciężkiej.

Co więcej, w szóstym starciu sam jest na granicy nokautu, pada na deski po lewym sierpowym utytułowanego rywala i gdyby sędzia był bardziej nerwowy, walka zostałaby przerwana. Na szczęście ringowy zachował zimną krew i pozwolił Głowackiemu walczyć dalej. A ten pokazał całemu światu i polskiej publiczności w Prudential Center w Newark, że ma serce i charakter wielkiego wojownika rozprawiając się z zarozumiałym Huckiem w stylu, którego nie sposób zapomnieć.

Zacząłem od opisu dobrze wszystkim znanej walki, tym bardziej, że niewiele takich mieliśmy w naszym rodzimym, zawodowym boksie. Zgoda, Tomasz Adamek walczył 12 rund ze złamanym nosem z Paulem Briggsem w Chicago w 2005 roku, gdy zdobywał swój pierwszy pas mistrza świata (WBC), jeszcze w wadze półciężkiej, ale Australijczyk był mało znanym pięściarzem, nie mogącym się równać z Huckiem.

Pełna treść artykułu na Polsatsport.pl >>