Sponsorzy grupy KnockOut

Patronat medialny


 

 

- Wystarczy wygrać turniej i zapewnić sobie odpowiednie warunki na resztę życia - mówi "Przeglądowi Sportowemu" były mistrz świata wagi junior ciężkiej Krzysztof Głowacki (30-1, 19 KO), który 10 listopada zmierzy się z Maksimem Własowem (42-2, 25 KO). Pojedynek będzie ćwierćfinałem turnieju World Boxng Super Series.

Mówią, że „Główka” przestał być łobuzem i teraz brakuje mu iskry.
Krzysztof Głowacki: Nie łobuzuję, przecież mam 32 lata i już wiem, co i za co grozi, a szkoda byłoby iść za kraty. Mam przed sobą turniej w wadze junior ciężkiej, chcę wygrywać.

A chęci do zawodowego sportu w panu zostały?
Od kiedy wiem, że wystartuję w turnieju, energia mnie rozpiera. Biegam na trening, chcę pracować i stawać się coraz lepszy. Chociaż przyznaję, że wcześniej było różnie. Szedłem na salę, ale to nie było to. I efekty było widać.

Da pan radę się przygotować do walki z Własowem? Pytam, bo mówią, że od otwierania lodówki łapie pan przeziębienie, a po naciśnięciu klamki w drzwiach mogą panu popękać kości.
Spokojnie, poczekajcie do dziesiątego listopada. Wyjdę do ringu, po drugiej stronie będzie Własow i jedziemy. A te kontuzje? Zawsze były jakieś problemy. W ostatnich walkach występowałem z pękniętym łokciem. Wszystkich złamań i pęknięć nie policzę, bo było tego bardzo dużo. Wolałem jednak iść do ringu i walczyć. Podczas przygotowań sparowałem tylko lewą ręką, więc później nie zachwycałem. Zresztą, przed walką z Marco Huckiem, w której zdobyłem mistrzostwo świata, też było kiepsko. Zgniła mi kość łódeczkowata, nie mogłem normalnie pracować. Trener mnie spytał czy jadę po mistrzostwo świata czy tylko po pieniądze. Powiedziałem, że chcę tytułu. Usłyszałem więc: „Nie ma że boli, trzeba zapierdzielać”. Teraz też tak będzie. Oczywiście, chciałbym, żeby nic mi nie było, ale gdyby – odpukać – coś się przyplątało, będę zasuwał dalej. To taki sport, że dla sukcesu trzeba sporo poświęcić. Poza tym, ja nie pamiętam, kiedy ostatnio walczyłem bez kontuzji. Ostatnie lata były trudne nie tylko sportowo, ale i prywatnie. W takich sytuacjach umierasz albo stajesz się silniejszy. Mnie udało się wszystko odpowiednio poukładać, przynajmniej w życiu osobistym. Teraz dołożyć do tego sprawy zawodowe i będzie dobrze.

Pięściarz i kłopoty to w zasadzie norma.
Coś w tym jest, ale nie wiem dlaczego. Może to kwestia psychiki? Nie wiem, czy miły, grzeczny chłopak, który dobrze się uczy, chodzi co niedzielę do kościoła i je obiad z mamą, byłby dobrym pięściarzem. Może się mylę, ale w tym sporcie chyba jednak częściej łobuzy dochodzą daleko.

Pełna treść artykułu w "Przeglądzie Sportowym" >>