Sponsorzy grupy KnockOut

Patronat medialny


 

Łukasz JanikDziś wieczorem podczas gali Wojak Boxing Night w Częstochowie Łukasz Janik (24-1, 14 KO) stoczy kolejną zawodową walkę. Jego rywalem będzie Lars Buchholz. Janik w rozmowie z Polsatem Sport opowiada m.in. o porażce przez nokaut z Mateuszem Masternakiem, o 1,5-rocznej przerwie, podczas której głównie bawił się w stolicy. O czasach młodości – zbieraniu złomu, walkach w niemieckich wesołych miasteczkach czy pojedynku w reprezentacji Polski, w którym „był lepszy, ale musiał przegrać”.

Przed Panem starcie z Larsem Buchholzem (23-5, 16 KO). Czy to będzie efektowny nokaut, czy powalczy Pan dłużej niż kilka rund?
Mam zamiar efektownie znokautować przeciwnika ale chcę to zrobić w późniejszych rundach. Będę podkręcać tempo z rundy na rundę i przycisnę go w drugiej połowie walki… Jestem w świetnej formie. Podczas przygotowań w Jeleniej Górze wbiegłem na Śnieżkę pięć razy, potem pojechałem w Alpy. Tam biegałem na wysokości ok. 2500 m n.p.m. Trzeba jednak pamiętać, że to jest boks a mój przeciwnik ma na koncie 23 zwycięstwa w tym 16 przed czasem. Ma czym uderzyć, muszę więc uważać, muszę być bardzo ostrożny. Zamierzam jednak atakować i mam nadzieję, że w końcu pęknie.

Bierze Pan pod uwagę podobne zakończenie walki jak tej z 2009 roku z Mateuszem Masternakiem, gdy został Pan znokautowany w 5. rundzie? Wtedy też był Pan bardzo pewny siebie.
To jest boks, dlatego wiadomo, że biorę takie rozwiązanie pod uwagę. Do walki z Masternakiem wyszedłem totalnie nieskoncentrowany. Po pierwsze zlekceważyłem Mateusza, po drugie miałem dużo problemów prywatnych. Rozchodziłem się wtedy z dziewczyną i ten pojedynek był właściwie obok mnie. W ogóle mnie nie interesował. To była dla mnie dość sroga ale dobra nauczka. Wtedy zrozumiałem, że przed każdą walką trzeba być maksymalnie skoncentrowanym, trzeba się odciąć od życia prywatnego. Dlatego Buchholza nie zlekceważę. Nie popełnię błędu z walki z Masternakiem.

Cały wywiad z Łukaszem Janikiem na Polsatsport.pl >>

Cały czas jeszcze pamiętam te momenty, gdy znalazłem się na deskach. W pierwszej rundzie mój brat Rafał coś do mnie krzyknął… Wiadomo, że gdy słyszysz głosy  najbliższych czy trenera - wtedy albo wykonujesz ich polecenia, albo to wychodzi z głowy. Ja nie myślałem o tym, co zrobić, tylko o moim bracie i… znalazłem się na deskach. W piątej rundzie było podobnie. Trener Fiodor Łapin krzyczał „Łukasz! Zejdź z linii ciosów!” Zamiast wykonać polecenie, znowu zacząłem się zastanawiać. Myślałem o tym, że nie mogę zawieść trenera. I patrzę… jestem na deskach. Te braki koncentracji drogo mnie kosztowały.
Teraz już o tym wiem, poza tym mam inną dziewczynę, dużo lepszą, spokojniejszą. Nie kłócimy się.

Czy walka z Masternakiem nie miała wpływu na to, że później przerwał Pan karierę na 17 miesięcy? Nie było tak, że zawiódł Pan, pokazał, że na ten najwyższy poziom jednak nie jest Pan w stanie się wznieść?
Uważam, że jak najbardziej jestem w stanie wskoczyć na ten najwyższy poziom. I będę chciał to udowodnić. Dałem sobie dwa lata, by dojść do walki o tytuł mistrzowski. Teraz boks jest dla mnie najważniejszy. Przez 1,5 roku moje życie wyglądało różnie. Robiłem wiele rzeczy, ale nie to, co kocham. Dlatego nie byłem szczęśliwym człowiekiem.  W poprzednim roku wróciłem na ring, porozumiałem się z promotorem Andrzejem Wasilewskim. Nasza współpraca układa się na takich zasadach, na jakich chciałem. Teraz sam sobie jestem menadżerem, sam dbam o swój PR, mam możliwość pozyskiwania sponsorów, decyduję o tym, w jakim stroju wchodzę do ringu. Nie mam miesięcznej pensji. Mam za to więcej swobody. I to jest dla mnie bardzo istotne. Ale oczywiście promotorzy nadal decydują, gdzie będę boksował, na jakiej gali i z jakim przeciwnikiem.



Jest Pan sportowcem idealnym?
Staram się. Wiadomo, że jak 1,5 roku nie boksowałem, to się trochę bawiłem, imprezowałem. Tego nie będę się wypierał, bo mnóstwo ludzi mnie widziało na imprezach, szczególnie w Warszawie. Bardzo dobrze się wkręciłem w tę tak zwaną „warszawkę”.  Poznałem mnóstwo genialnych ludzi – sportowców, artystów, muzyków, bankowców.  Słabość mam natomiast… Największy problem zawsze miałem z brakiem seksu przed walką. Teraz jestem już na ponad dwutygodniowym odwyku. Gdy mamy ciężkie treningi, łatwiej z tego zrezygnować. A gdy przed samą walką jest luźniejszy okres, gdy łapiemy świeżość, energię… ciężko to znieść. A mam przecież ładną kobietę i przez ten czas mogę na nią tylko popatrzeć. To jest problem.

To może przed ta walką z Masternakiem tego seksu było za dużo?
Czy ja wiem... Pod tym względem sytuacja była podobna do obecnej. Było za to zbyt dużo kłótni.

Znowu się Pan pcha do boksu, gdzie pieniądze nie są tak wielkie a trzeba sobie wielu rzeczy odmawiać, ciężko trenować. I jeszcze ryzyko jest duże

Ale to jest moje życie. Boks to więcej niż połowa mojego życia. Na początku mojej kariery tylko przez dwa lata przyjeżdżał do mnie do Jeleniej Góry z Wałbrzycha trener Kaczor. Raz w tygodniu. Potem, gdy MKS Jelenia Góra rozpadł się, przez 6 lat trenowałem sam – tylko z bratem Rafałem, za co mu bardzo dziękuję. Wynajmowaliśmy salę, prowadziliśmy treningi innym zawodnikom… Wszystko robiliśmy sami. Jeździłem wprawdzie na obozy kadry kadetów, czy juniorów Dolnego Śląska, Polski. Tam spotykałem genialnych trenerów, którzy pokazywali mi, co robić. Robiłem notatki, uczyłem się boksu. W tym czasie byłem chyba 4 czy 5 razy mistrzem Polski.  Doszedłem do tego wszystkiego praktycznie sam, chociaż o trenerach nie można zapominać. Sam się mobilizowałem do pracy.

Boksował Pan też w Niemczech, w wesołych miasteczkach.
Pochodzę z biednej rodziny. Od 10. roku życia musiałem sam o siebie dbać finansowo. Na wakacje zawsze jeździłem w góry, zbierałem jagody potem cały rok z tego żyłem, kupowałem książki, ubrania. Musiałem się chwytać różnych rzeczy, żeby zarabiać. Zbierałem złom, butelki, bo innej możliwości nie miałem. Gdy byłem starszy, miałem 17 lat, zacząłem jeździć do Niemiec na tak zwane boksbudy. Organizowane są tam kiermesy, czyli duże przewoźne wesołe miasteczka. Przede wszystkim w dużych miastach zachodniej części Niemiec. Mnóstwo karuzel, strzelnic... Staliśmy na wozie w sześciu, wokół mnóstwo światełek, muzyka. Za wozem był namiot a w nim  ring. Trochę mniejszy od tych normalnych ringów. Każdy z nas miał swoje przezwisko. Ja często byłem Johnny Lupas z Amsterdamu… Prowadzący nawoływał ludzi z tłumu i wybierał chętnych do walki z nami. Trzy rundy po minucie. Gdyby ktoś ze mną wygrał, znokautował otrzymałby 300 Euro. Tam było dużo różnych typów, którym wydawało się, że są mocni. Ja nie wyglądałem groźnie, byłem chłopaczkiem, ważyłem nieco ponad 70 kg. Różni ludzie się trafiali – przeważnie więksi, starsi – po 25, 30 lat, często pod wpływem alkoholu, narkotyków… Można było nabrać odporności psychicznej. Przez dwa tygodnie potrafiłem stoczyć 100 takich walk. Nigdy nie przegrałem. Przeważnie kończyło się w ten sam sposób – zwód cios, nokaut…