Patronat medialny


 


Tylko on mógł przekonać narwanego Artura Szpilkę do szachów. Można z nim porozmawiać o teatrze, historii i sztuce. Najlepiej przyswoił sztukę walki na pięści. Pokorny, skromny i wymagający. Tytan pracy. Prowadził Sosnowskiego na Kliczkę, Proksę na Gołowkina, Bonina na Haye’a i wreszcie Głowackiego na Hucka. Jeden z dwóch najbardziej cenionych polskich trenerów. Opiekun naszego jedynego mistrza świata. Fiodor Łapin – kat, erudyta, człowiek czynu.

Mateusz Borek nazywa Pana narkomanem pracy.
Fiodor Łapin: W ostatnim czasie miałem jej nawał, a nie jestem w stanie cały rok ciągnąć na oparach. Kraków i walka Andrzeja z Marcinem (zdaniem wielu bez faworyta), tej samej nocy wylot z Krzyśkiem do Stanów. Przed konfrontacją z Cunninghamem, nerwowy pojedynek Kamila i problemy w Londynie. Sporo mnie to kosztowało. Musiałem parę dni odpocząć, zresetować się. Inaczej nie dałbym rady funkcjonować.

Stopniała Panu liczba zawodników. Doszedł Kamil Łaszczyk, ale odpadli: Maciej Miszkiń, Ewa Piątkowska i Artur Szpilka. Na co dzień pomagają Panu: Paweł Gasser (który dba o przygotowanie siłowe pięściarzy) i człowiek od wszystkiego – fizjoterapeuta Jan Sobieraj.
Ale nie mam Pawła Skrzecza, wcześniej drugiego trenera. Zostałem sam i wcale nie czuję się odciążony. Chociaż jest Łukasz Malinowski, który z powrotem zaczyna wciągać się w trenerkę. Zgadza się, nie mam już pod sobą piętnastu zawodników. Jakość moich podopiecznych i ich przeciwników natomiast, zdecydowanie wzrosła. Kiedyś na gali mieliśmy główną walkę, a poza nią Węgrów i Czechów. W tej chwili raczej nie są zapraszani. Chłopaki potrzebują wyzwań. Świetnego zawodnika dostał na Żyrardów Przemek Runowski. Nie spodziewałem się, że na taką imprezę uda się ściągnąć kogoś tak dobrego. Co istotne, kilka lat temu nie miewaliśmy skomplikowanych wyjazdów, a oba z „Główką” do Stanów takie były. Bardzo trudne logistycznie. Nie tylko forma sportowa chłopaków jest na mojej głowie.

To zabawne, że polskiego nauczył się Pan we Lwowie. A jeszcze śmieszniejsze, że za sprawą Bruce’a Lee.
Może nie dokładnie Bruce’a Lee. (śmiech) Kiedyś zapytano mnie, jak to jest nauczyć się polskiego na Ukrainie. Odpowiedziałem, że regularnie oglądaliśmy w akademiku cykl Kino nocne, w ramach którego puszczono m.in. „Wejście Smoka”. To film dobrze kojarzący się wielu pokoleniom Polaków – stał się pretekstem do uprawiania karate i kickboxingu. Podałem akurat ten tytuł, ponieważ wskazanie innych nazw – z racji mojego pochodzenia – mogłoby być źle odebrane. (śmiech) Kino nocne cieszyło się u nas sporym powodzeniem. Zbieraliśmy się w pokoju kolegi w 20-30 chłopa i wpatrywaliśmy w ekran. W Rosji niektóre filmy emitowane przez polską telewizję były zakazane, co wzmagało ciekawość.

To, że szybko skończył Pan karierę zawodniczą było kluczem do zostania dobrym trenerem?
Trudno powiedzieć. Z jednej strony mamy przykłady Feliksa Stamma i Andrzeja Gmitruka, który w bardzo młodym wieku został pierwszym szkoleniowcem Legii. Z drugiej, znajdziemy też ludzi, którzy sprawdzili się w trenerce po długiej karierze zawodniczej. Na pewno nie funkcjonuje zaś prawidłowość, że dobry zawodnik będzie dobrym trenerem. Tu kłania się nauka. Czynny pięściarz najwyższej klasy nie ma po prostu na nią czasu.

„Czy czuję, że jestem w cieniu zawodników? A kto mnie zakazywał być mistrzem świata zawodowców? Mistrzem olimpijskim?”.
Ciągle słyszę, jak byli polscy pięściarze mówią: „Za naszych czasów to…”. Zazdroszczą, wylewają żółć – nie rozumiem tego. Musi im strasznie brakować przeszłości. Załóżmy, że poznaję biznesmena. Ma prywatną wyspę i pływa po morzu jachtem. Mam być na niego wściekły? Bo się dorobił? A kto mi zakazywał otworzyć biznes? Uczyć się na tyle dobrze, aby wylądować na Harvardzie? Może nie miałem tyle talentu? A może mogłem trenować ciężej? Być najlepszym rosyjskim pięściarzem?

Pełna treść artykułu w "Przeglądzie Sportowym" >>

Add a comment

Podopieczny Dariusza Snarskiego Robert Świerzbinski (16-5-1, 3 KO) zaliczy trzeci w karierze pojedynek z zawodnikiem mającym na swoim koncie mistrzostwo świata. Rywalem Polaka 27 maja w hali Marcel Cerdana w Paryżu będzie były czempion federacji IBF wagi średniej Kameruńczyk Hassan N'Dam N'Jikam (31-2, 19 KO).

Wcześniej zawodnik Białostockiego Klubu Bokserskiego Boxing Production walczył z Chris Eubankiem Jr, mistrzem świata federacji WBA, oraz z Kanadyjczykiem Dawidem Lemieux, byłym mistrzem federacji IBF.

-  Na pewno nie będzie łatwo o zwycięstwo, lecz po walce Patricka Mendy z N'Dam Jikamem w marcu tego roku Kameruńczyk nie jest taki straszny jak się wydaje, jednak walka z takim zawodnikiem to jest na pewno wielki sukces Roberta. Lepiej że walczy na takim poziomie i z takimi rywalami z czołówki światowej, niż miałby obijać się z przeciętnymi zawodnikami i czekać w nieskończoność na upływający czas, który dla sportowcom nie służy. "Shy" już do najmłodszych nie należy - powiedział promujący Świerzbińskiego Dariusz Snarski.

Add a comment

Andrzej Wasilewski uważa, że Grigorij Drozd nie zachował się właściwie, krytykując Deontaya Wildera (36-0, 35 KO) za zastosowanie się do rezolucji WBC i rezygnację z planowanej na sobotę obrony pasa WBC wagi ciężkiej z przyłapanym na zakazanym meldonium Aleksandrem Powietkinem (30-1, 22 KO).

- Drozd jest moim zdaniem ostatnią osobą, która powinna się w tym tonie wypowiadać o innym bokserze - stwierdził Wasilewski w rozmowie w ringpolska.pl. 

- Jak on mógł stwierdzić, że Wilder stchórzył przed walką z Powietkinem, skoro sam niedawno uciekł przed rewanżem z Krzysztofem Włodarczykiem? - pyta retorycznie współwłaściciel grupy Sferis KnockOut Promotions.

- Wszyscy doskonale pamiętamy, że Krzysiek zgodził się bronić z Drozdem tytułu WBC, ale miał prawo do rewanżu w razie porażki. Miał słabszy dzień, Drozdowi udało się wygrać, a do drugiej walki nie doszło. Drozd wykorzystał fakt, że Włodarczyk się rozchorował i uciekł przed rewanżem z "Diablo". On nie powinien nazywać teraz Wildera tchórzem - kończy Andrzej Wasilewski.

Add a comment

- Jestem przekonany, że duża część zawodników, którzy nie boksują w naszej grupie, używa różnego rodzaju substancji nielegalnych - mówi "Gazecie Krakowskiej" Andrzej Wasilewski, jeden z właścicieli największej polskiej grupy bokserskiej Sferis KnockOut Promotions.

Jak ocenia Pan nowatorski program walki z dopingiem Clean Boxing Program, wprowadzony przez federację WBC razem z przeprowadzającą testy agencją VADA (Voluntary Anti-Doping Association)?
Andrzej Wasilewski, Sferis KnockOut Promotions: Bardzo podoba mi się ta inicjatywa. Myślę, że jest to ostatni moment, żeby zaprowadzić porządek w boksie. Mówimy o bodaj najbardziej kontaktowej dyscyplinie ze wszystkich sportów walki, więc powinien być położony szczególny nacisk na sprawiedliwe i równe szanse. To sport, w którym czasami, choć na szczęście rzadko, wyrządza się przeciwnikowi uszczerbek na zdrowiu.

Jest Pan święcie przekonany o czystości swoich podopiecznych?
Daję sobie uciąć rękę, że żaden z naszym zawodników świadomie, od kiedy u nas trenuje, nigdy nie przyjął czegokolwiek zabronionego, a zdobywali tytuły mistrzowskie. W boksie, nazywanym szermierką na pięści, oszukiwanie przeciwnika i kibiców jest szczególnie haniebne.

Jak diagnozuje Pan skalę dopingu w boksie zawodowym?
Nie będę wymieniał polskich nazwisk, natomiast jestem przekonany, że duża część zawodników, którzy nie boksują w naszej grupie, a stać ich na to, używają różnego rodzaju substancji nielegalnych. Niektórzy co jakiś czas wpadają, a innym proceder uchodzi płazem, bo badania są przeprowadzane rzadko. Niemniej środowisko jest bardzo małe, więc generalnie pocztą pantoflową mniej więcej dowiadujemy się: kto, co, a nawet kiedy bierze.

Pełna treść artykułu w "Gazecie Krakowskiej" >>

Add a comment

Kilka dni temu Tomasz Gargula (18-1-1, 5 KO) wycofał się z walki z planowanej na 28 maja Pawłem Stępniem. 41-letni pięściarz  Nowego Sącza kolejną walkę stoczy tydzień wcześniej w Moskwie, gdzie jego rywalem będzie były posiadacz pasa WBA Interim wagi półciężkiej Stanisław Kasztanow (34-2, 20 KO).

Gargula ostatni raz boksował w marcu, kiedy to pokonał na punkty Andrzeja Sołdrę. Kasztanow w ostatni zawodowym występie znokautował Bernarda Donfacka.

Głównym wydarzeniem imprezy w Moskwie ma być pojedynek o pas WBC wagi ciężkiej pomiędzy Deontayem Wilderem i Aleksandrem Powietkinem.

Add a comment

Czołowy trener i zarazem promotor boksu zawodowego Andrzej Gmitruk zamierza kandydować na prezesa Polskiego Związku Bokserskiego. - Powalczymy o przyszłość dyscypliny, którą kocham. Nie pozwolę jej zaorać - zapowiada 65-letni szef grupy AG Promotion.

Były trener dwukrotnego mistrza świata Tomasza Adamka od pewnego czasu załamuje ręce nad kondycją szermierki na pięści w naszym kraju. - Cały polski boks, w tym również zawodowy, moim zdaniem za dwa lata będzie miał poważny kryzys, jeśli nic nie zmienimy. Prognozy naprawdę nie są optymistyczne - twierdzi Gmitruk. - Trzeba usiąść i poważnie porozmawiać, ale ze związku nikt mnie nie zaprasza i nie pyta o zdanie.

Utytułowany trener nie chce dłużej biernie przyglądać się sytuacji, zwłaszcza w boksie olimpijskim, dlatego ogłasza, że planuje w tym roku ubiegać się o posadę prezesa Polskiego Związku Bokserskiego. - Zamierzam kandydować i chętnie pokuszę się o posadę sternika związku, ale pod jednym warunkiem. Trzeba by było rozwiązać obecny zarząd i wziąć nowych ludzi - tłumaczy Gmitruk.

Plan Gmitruka nie zakłada całkowitej czystki personalnej w PZB, ale jego zdaniem duże zmiany są nieuniknione. - Gdy słyszę, że do kandydowania szykują się ludzie, którzy nic wielkiego nie wnieśli do polskiego boksu przez ostatnie dwie kadencje, to dla mnie jest dramaturgia - zżyma się były trener reprezentacji Polski.

Pełna treść artykułu w "Gazecie Krakowskiej" >>

Add a comment

W weekend federacja WBC poinformowała o starcie programu CBP, zgodnie z założeniami którego zostały wprowadzone całoroczne kontrole antydopingowe dla wszystkich zawodników z czołowej piętnastki rankingów. Wiadomość ta z pewnością ucieszyła Fiodora Łapina, który w rozmowie z "Super Expressem" po raz kolejny podkreślił, że jest gorącym zwolennikiem walki z dopingiem w boksie.

- W niektórych krajach za stosowanie dopingu wsadza się do więzienia i zdecydowanie bliżej mi do tej opcji niż do legalizacji. Gdy przychodzi do mnie nowy zawodnik, od razu pytam go, czy coś brał lub bierze. Ostrzegam, że u mnie taki pięściarz nie ma prawa wstępu na salę. Wolę skończyć karierę trenerską, niż tolerować u swoich zawodników doping - mówi Łapin. 

Pierwszy trener Sferis KnockOut Promotions jest przekonany, że zjawisko dopingu to problem także polskiej sceny bokserskiej. - Doping w polskim boksie istnieje i jest to duży kłopot. (...) Świat bokserski jest mały, wszyscy wszystko o sobie wiedzą. Niestety, w Polsce praktycznie nie ma kontroli, a należałoby nawiązać współpracę z polską agencją antydopingową. Gdyby tak się stało, kilku oszustów mogłoby pożegnać się z karierą - twierdzi szkoleniowiec, który doprowadził do mistrzowskich tytułów Krzysztofa Włodarczyka i Krzysztofa Głowackiego.

Cała rozmowa z Fiodorem Łapinem na stronach "Super Expressu" >> {jcomments off}

Add a comment

Już za kilka tygodni pierwszy tegoroczny pojedynek ma stoczyć boksujący w kategorii ciężkiej Łukasz Różański (2-0, 1 KO). Pięściarz z Rzeszowa w ostatnim czasie miał problemy ze zdrowiem, ale już wrócił do treningów i myśli o kolejnych startach.

- Miałem kontuzję łękotki, przez 3 miesiące nie mogłem nic robić. Teraz jest już wszystko w porządku i niedługo wystąpię na jednej z gali organizowanych w Polsce - mówi Różański.

Rzeszowianin na zawodowych ringach zadebiutował w październiku ubiegłego roku, a ostatni pojedynek stoczył w listopadzie, wygrywając na punkty z Artiomem Czarniakiewiczem.

Add a comment

Aż trudno uwierzyć, że polski boks amatorski miał tylko jednego mistrza świata – Henryka Średnickiego. Złoty medal zdobył w Belgradzie w 1978 w kategorii muszej (51 kg). Pokonał wtedy w finale Kubańczyka Hectora Ramireza. Był też dwukrotnym mistrzem Europy.

Od lat zmagał się z zaawansowaną cukrzycą, ostatnio doszło do tego zapalenie płuc. Trafił do szpitala. Zmarł 10 kwietnia w Piotrkowie Trybunalskim. Miał 61 lat. W ringu był wojownikiem, poza nim również nie brakowało mu werwy. Kilka lat temu spotkaliśmy się z mistrzem, by posłuchać historii z jego życia. Historii niesamowitych. Dlatego, choć minęło trochę czasu od tych opowieści, warto je przypomnieć.

- Każdy człowiek ma talent, ale trzeba go w odpowiednim momencie odkryć - zaczął swoją opowieść Średnicki. - Talent musi być poparty ciężką pracą. Wówczas są sukcesy, a beztalencia nawet najciężej pracujące nigdy nie będą wielkimi mistrzami. Pamiętam jak trenerzy mi mówili: "Heniek, więcej potu na treningu to mniej krwi w ringu". Miałem talent do boksu, chociaż sportową karierę zaczynałem od podnoszenia ciężarów. W wieku 14 lat, ważąc 40 kilogramów, podnosiłem 140 kg. Może i byłby ze mnie mistrz w tym sporcie. Na wycieczce rowerowej złamałem jednak rękę, mieli mi ją nawet amputować. I tak skończyłem z ciężarami...

Nie był wysoki, ale serce do walki miał wielkie. Większe problemy niż z rywalami miał z wagą. W pierwszych latach kariery bił się w kategorii papierowej, do 48 kg - co oznaczało zrzucanie kilku kilogramów.

- W 1974 roku, gdy zdobyłem pierwszy złoty medal mistrzostw Polski seniorów, boksowałem w półfinale z Niebudkiem. Miałem półtora kilograma nadwagi, trener mówi: "Nie dasz rady zbić, ale przynajmniej masz już brązowy medal". A ja przesiedziałem kilka godzin w gorącej wodzie i zrzuciłem wagę. Z Niebudkiem wygrałem przed czasem. Zwyciężyłem też w finale i pojechałem na mistrzostwa świata. Tam walczyłem z Rumunem Cosmą. Wygrywałem, ale dwadzieścia sekund przed końcem pękł mi łuk brwiowy i sędzia odesłał mnie do narożnika - wspominał Średnicki.

W Halle w 1977 roku i w Kolonii w 1979 roku zdobywał mistrzostwo Europy. Ale największym jego sukcesem jest złoty medal mistrzostw świata wywalczony w Belgradzie w 1978 roku. Po ciężkim boju w półfinale z Aleksandrem Michajłowem z ZSRR stanął do pojedynku o złoto ze słynnym Kubańczykiem Hectorem Ramirezem. Od początku zasypał go serią ciosów. Rywal nie był w stanie nic zrobić. Czterech z pięciu sędziów wytypowało Polaka jako zwycięzcę.

- Po wygranym finale dostałem brawa na stojąco, a gdy poszedłem świętować do pokoju, to obudziłem się dopiero w Warszawie. Za złoty medal otrzymałem sto dolarów. Żonie kupiłem buty, a dzieciom lalki. W Polsce dodali jeszcze 8000 złotych. Śmiałem się, że to zwrot kosztów podróży - wspominał Średnicki.

Pełna wersja artykułu w "Przeglądzie Sportowym" >>

Add a comment